Ciąg dalszy cyklu: HEROSI TRADYCJI, który rozpoczęliśmy tekstem poświęconym biskupowi Błażejowi Kurzowi.

Arcybiskup Phêrô Máctinô Ngô Đình Thục żył w latach 1897–1984.

* Wspomnienie o. Franciszka Millera OFM, który osobiście znał abpa Thuca, wygłoszone w 2014 r. na Konferencji Fatimskiej, która odbyła się w Spokane w stanie Waszyngton.

 

CZĘŚĆ 1: DLACZEGO MAŁY KWIATEK I PIĘTNASTOMINUTOWE ŚWIĘCENIA (ŚW. TERESA Z LISIEUX, X. TEOFAN VENARD I ŚWIĘCENIA W KWADRANS)

Od lat próbowano mnie skłonić, abym opowiedział o tym, co za chwilę mam zamiar przedstawić. Z ręką na sercu: usiłowałem całkowicie ominąć ten temat – przez wszystkie te lata – bo jest on tak kontrowersyjny. Ale mój spowiednik powiedział mi: winien ojciec zaprosić Pana Jezusa, aby dał mu krzyż; a zatem podejmuję temat jako jeden z tych, o których potrzebuję przed śmiercią powiedzieć.

Znałem Arcybiskupa Thuca, gdy byłem bardzo młody. Arcybiskup przybył do nas [tj. do bpa Vezelisa i jego siedziby w Rochester w stanie Nowy Jork; linia sukcesji apostolskiej biskupa Vezelisa wygląda następująco: abp Thuc → bp Carmona → bp Musey → bp Vezelis – przyp. tłum.] z Francji, gdzie wcześniej mieszkał przez kilka lat wykonując pracę apostolską. Nie wiedziałem o nim dużo, lecz historią, którą zamierzam opowiedzieć, jest historią mojego życia, jest historią jego życia i stała się ona historią waszego życia – poprzez znajomość [życia] Arcybiskupa i dzielenie jego życia sakramentalnego, które w całkowicie świadomy sposób podjął niczym Chrystus […] mając na względzie jeden cel: ofiarować swoje życie na krzyżu. A naśladowanie Chrystusa zawsze polega na tym: wziąć swoje życie [oryginalny cytat biblijny mówi o wzięciu swojego krzyża – przyp. tłum.] i pójść za Nim. Arcybiskup nie stronił od pójścia tą drogą krzyżową.

Jeśli o mnie chodzi, wszedłem na drogę powołania zakonnego będąc młodzieńcem – było to dla mnie całkowitą niespodzianką; zupełnie się tego nie spodziewałem. Spodziewałem się, że zostanę prawnikiem i będę żył w świecie, założę rodzinę; najpewniej bardzo blisko domu rodzinnego. Bóg jednak ma Swoje plany i wyłuskał mnie ze świata w błyskawiczny sposób: wysłał mnie do koledżu i zaznajomił z zakonem franciszkańskim, gdy miałem 19 lat. Dwadzieścia lat ukończyłem, mieszkając już pod dachem zakonnym; więc na uniwersytecie spędziłem około roku. A gdy ostatecznie zdecydowałem się wstąpić do zakonu, wśród innych ciekawych zdarzeń miało miejsce i takie: gdy pojawiłem się na miejscu, przełożony spytał: „Jakie imię zakonne chciałbyś przyjąć?”. A ja odparłem: „Jakiekolwiek wybierzesz, ojcze – będzie odpowiednie”. Potem pochyliłem głowę i wypowiedziałem modlitwę: „Panie Boże, proszę, żeby tylko nie nazwali mnie Franciszkiem”. Następnie ojciec przełożony zwrócił się do mnie: „Będziesz zatem nosił imię Franciszek”. Od tamtej chwili wiem, że Bóg ma wspaniałe i intrygujące poczucie humoru. Musimy o tym pamiętać we wszystkich okolicznościach naszego życia, ponieważ Bóg jest bardzo dobrym ojcem, czułym ojcem i chce, abyśmy przynieśli bardzo dobry owoc, jeśli po prostu poddamy się Jego woli.

Nauczyłem się o tym wiele od samego Arcybiskupa. Gdy po raz pierwszy się o nim dowiedziałem, byłem w klasztorze; studiowałem na pierwszym roku filozofii. Jako na najstarszym stażem, w naturalny sposób spoczywało na mnie więcej obowiązków niż na innych; musiałem angażować się w pewne sprawy bardziej niż zakonnicy w nowicjacie albo zajęci innymi zadaniami.

Dowiedzieliśmy się, że Arcybiskup wyświęcił na biskupów dwie osoby w Tulonie we Francji. […] Biskup, jeśli podejmuje działanie – musi działać w sposób poważny. Musi więc chodzić tu o coś istotnego, bo działanie poza jurysdykcją Kościoła [abp Thuc od 1976 r. wyświęcał biskupów bez zgody podającej się za Kościół struktury Novus Ordo – przyp. tłum.] to wielki krzyż, ukrzyżowanie; to wielkie niebezpieczeństwo, które dotyczy udzielania wszelkich sakramentów. A, jak miałem się dowiedzieć, motto Arcybiskupa brzmiało: MILES CHRISTI – ŻOŁNIERZ CHRYSTUSA. Młodsi seminarzyści mówili z dumą: On jest żołnierzem Chrystusa; żołnierz zaś zna swoje rozkazy; wie, co ma robić, i wyrusza wykonywać polecenia swojego dowódcy. A zatem musiało być coś, co spowodowało, że Arcybiskup zdecydował się na ten krok – i te powody mieliśmy poznać.

Arcybiskup konsekrował te dwie osoby – biskupów Carmonę i Zamorę podczas skromnej ceremonii; bardzo „minimalistycznej”; w swoim mieszkanku w Tulonie. Krytykowano go za to. Pewnego razu zwrócił się do mnie członek pewnej organizacji, który z przekąsem rzekł: „O, tak – konsekrował ich nocą”. Umieszczono ten zarzut na stronie internetowej FSSPX. Już wiele lat upłynęło od postawienia tego zarzutu. Odpisałem wtedy jego autorowi: „Drogi Księże! Czy mógłby mi Ksiądz wyjaśnić, dlaczego bezprawne jest konsekrowanie na biskupa w nocy? Nasz Pan Jezus Chrystus konsekrował biskupów [nb. toczy się dyskusja, czy podczas Ostatniej Wieczerzy Zbawiciel wyświęcił na biskupów wszystkich apostołów czy też jedynie św. Piotra – przyp. Red.] i odprawił pierwszą Mszę w nocy; co roku w Wielkanoc odprawiam Mszę nocą, więc jeśli coś jest nie tak z udzielaniem sakramentów nocą, czy mógłbym prosić, aby oświecił mnie Ksiądz w tej kwestii?”.

Ostatecznym celem tego typu oskarżeń było oczernić w oczach całego świata arcybiskupa Ngo Dinh Thuca i wszystkie podjęte przezeń działania; wszystkie wybory, których dokonał. To było całkowicie celowe działanie: zaciemnić katolickie nauczanie i doktrynę. Jedną z rzeczy, które wiemy na temat gniewu, jest to, że zawsze pobudza on człowieka do zaciemnienia faktów i napaści na przedmiot gniewu z użyciem wszystkich dostępnych, jak nazywamy to w filozofii, argumentów ad hominem. A to był w oczywisty sposób atak ad hominem. „Nie można robić tego w nocy, bo to podejrzane”. Doszedłem zatem do wniosku, że Arcybiskup czyni coś doniosłego, zaś podjęte przez niego decyzje musiały mieć naprawdę mocny fundament. Wkroczenie bowiem na drogę, którą poszedł, to poważna sprawa.

Aby zrozumieć Arcybiskupa, potrzebujemy dowiedzieć się nieco o jego przeszłości; aby docenić, kim był.

Urodził się 6 października 1897 roku. To bardzo ciekawe, bo zaledwie siedem dni wcześniej umarła św. Teresa z Lisieux. Siedem dni. Bóg zabrał ze świata jedną osobę świętą, a dał światu człowieka, który miał zostać arcybiskupem Hue. Zrozumienie tego związku między Arcybiskupem a św. Teresą jest bardzo istotne, ponieważ w miarę jak Arcybiskup rósł, sława św. Teresy rozprzestrzeniała się po całym świecie. W „trajektorii życia” Arcybiskupa jej postać pojawiała się raz po raz. Początek wieku dwudziestego to początek wieku, który można by nazwać „wiekiem Małego Kwiatka” [przydomek Małej Teresy]. Za jej wstawiennictwem działy się liczne cuda, nabożeństwo do niej znano na całym świecie. Arcybiskup udał się osobiście do Francji, by tam kształcić się na kapłana. Święcenia przyjął w roku 1925, niedługo po wyniesieniu św. Teresy do chwały ołtarzy. A więc cały świat rozbrzmiewał doniesieniami o życiu św. Teresy z Lisieux. Arcybiskup przebywał wtedy we Francji; studiował wtedy i uzyskał doktorat; człowiek, który w przeciągu dwóch lat otrzymał trzy doktoraty! Pokażcie mi: kto z naszych rodaków byłby w stanie zdobyć trzy tytuły doktora w Rzymie w ciągu dwóch lat, w Rzymie – i wszystkie jako najlepszy student? Nie jakiś prostaczek albo głupiec. To człowiek doskonale rozumiejący świat, mający rozległą wiedzę i bardzo inteligentny. Jego miłość do świętej Tereski nie wynikała tylko z tego, że jego życie usłane było kwiatkami, ale ponieważ on miał wiedzę, i ona też miała wiedzę. Święta Teresa, pałając pragnieniem poniesienia męczeństwa, mówiła o nim raz po raz; jej umiłowanie męczeństwa, jej pragnienie męczeństwa, jej pragnienie oddania całego swego jestestwa, jej pragnienie, by udać się do… Dokąd? Dokąd pragnęła udać się św. Teresa?

Do Wietnamu. Wiedzieliście o tym? Pragnieniem św. Teresy było głosić Ewangelię, modlić się za dusze w Wietnamie, lecz choroba płuc uniemożliwiła jej udanie się tam. W młodości gorąco umiłowała Teofana Venarda. Teofan Venard był francuskim kapłanem-misjonarzem z Paryża. Przygotowywał się do kapłaństwa w tych samych miejscach, w których później czynił to Arcybiskup. Dokumenty […] na temat Teofana Venarda publikowano na bieżąco za czasów młodości Arcybiskupa i przez całe jego życie; usilnie zachęcam wszystkich obecnych tu duchownych, by przeczytali osobiste wspomnienia Teofana Venarda, które doczekały się ponownego wydania […].

X. Teofan Venard oddał życie za wiarę w Wietnamie, ukończywszy wcześniej studia we Francji. Stan zdrowia opóźniał jego wyjazd na misje; ostatecznie znalazł się w Wietnamie na początku lat 50. XIX wieku. Po trwającej rok podróży przekroczył granicę Wietnamu i rozpoczął działalność misjonarską. Jego biskup był nim zachwycony, lecz dowiedział się, że x. Venard jest chorowity; na przełomie lat 1858–59 stan zdrowia księdza był tak zły, że przez cały rok dochodził do siebie, zaprzestawszy bezpośredniej działalności duszpasterskiej. Wtedy właśnie poświęcił się Najświętszej Maryi Pannie w sposób przepisany przez św. Ludwika Grignona de Montforta. To w szczególności winno poruszyć nasze serca: Bóg przygotowywał go do złożenia ofiary z siebie, bo zaraz po tym, jak x. Venard poświęcił się Maryi, w Wietnamie rozpętało się nowe prześladowanie. I w kraju tym, skropionym krwią tak wielu, stał się świadkiem Wiary przelewając swą własną krew. Zanim to jednak nastąpiło, zdążył napisać coś ważnego w swojej biografii; coś, o czym Arcybiskup na pewno się dowiedział; coś, o czym świat raczej nie mówi. W trakcie owych prześladowań biskup-przełożony x. Venarda podróżował rzeką Mekong, przybył do seminarium, gdzie przygotowywano kandydatów do kapłaństwa; wiedząc, że zbliża się prześladowanie, przybył do seminarium, wszedł do środka I W CIĄGU PIĘTNASTU MINUT WYŚWIĘCIŁ WSZYSTKICH KANDYDATÓW NA KAPŁANÓW. Piętnaście minut. Przybył, powiedział, w jakim celu; ceremonie ograniczono do niezbędnego minimum; biskup włożył ręce na wszystkich kandydatów – Wietnamczyków – i natychmiast udał się w dalszą drogę rzeką, zostawiając owych nowo wyświęconych – rekrutujących się spośród miejscowych – którzy w przeciągu paru tygodni mieli umrzeć. W przeciągu paru tygodni. Biskup odjechał, ale zanim to zrobił, wyposażył swą trzódkę w środki, które pozwoliły jej wyznać grzechy, uczestniczyć we Mszy, otrzymać rozgrzeszenie, radę duchową, przygotować ich do małżeństwa, uzdrowić niektóre małżeństwa w zawiązku, przyjąć kolejnych katechumenów, którzy modlili się o łaskę chrztu. Był prawdziwym pasterzem swoich owiec, niezależnie od tego, co miało się wydarzyć; bo kapłan jest wezwany do tego, by stał się drugim Chrystusem (alter Christus); na znak tego nosi czarną suknię duchowną; biskup – analogicznie – nosi czerwoną [czerwone sutanny noszą kardynałowie; biskupi – purpurowe – przyp. FS]; symbolizuje ona nie tylko Ducha Świętego, lecz gotowość przelania krwi za wiarę. Teofan Venard był świadkiem tego wszystkiego i opisał to w swojej biografii, w swoich notatkach.

Biskup popłynął dalej rzeką, Teofan Venard zaś został schwytany w listopadzie 1861 roku. Spędził ostatnie dni listopada, potem grudzień i styczeń, sporządzając te króciutkie notatki dla swojego biskupa; wysyłał je do biskupa oraz do swojego ojca – z tymi dwiema osobami wolno mu było korespondować – aby wiedzieli co nieco o jego życiu. Trzymano go w klatce: dwa metry długości, metr szerokości, metr wysokości. Naigrawano się z niego. Ofiarował to Panu Bogu; cierpiał straszliwie, albowiem choroba płuc nie ustępowała w tak znakomitych warunkach [to, oczywiście, celowa ironia – przyp. tłum.]. Lecz napisał do ojca te wspaniałe słowa, bo zdawał sobie sprawę z tego, co go czeka. Poganie żądali od niego, by wyszedł z klatki; na ziemi położony zostanie krucyfiks, a ksiądz ma nadepnąć nań i zmiażdżyć. A jeśli tego nie zrobi, straci życie. Ksiądz odmówił, podobnie jak jego liczni współbracia w kapłaństwie. Napisał do ojca: „Lekkie cięcie szablą oddzieli moją głowę od reszty ciała; jak wiosenny kwiat, który ogrodnik zrywa, by sprawił mu przyjemność w wazonie. Wszyscy jesteśmy jak rośliny zasadzone na Ziemi. Pan Bóg zrywa je we właściwym czasie: niektóre trochę wcześniej, niektóre trochę później. Ojciec i syn: obyśmy spotkali się w Niebie. Ja, nędzny mały robak, odchodzę pierwszy. Adieu!, co oznacza: Do widzenia! [A dosłownie: Z Bogiem! – przyp. Red.]. Te słowa i ofiara życia Teofana Venarda stanowiły powód, dla którego św. Tereska przyjęła tytuł Małego Kwiatka. Będzie bowiem naśladować Teofana Venarda, ofiarując swe życie Bogu Ojcu kroczek po kroczku pełnionymi dzień w dzień uczynkami miłości. Oto początek powołania Małego Kwiatka, inspiracja dla jej życia.

CZĘŚĆ 2: MANDARYN W SUTANNIE. DLACZEGO ARCYBISKUP KONSEKROWAŁ?

Widzimy w Arcybiskupie kogoś, kto miał wizję tego, co robi; kto był już zaprawiony w walce; kto już przygotował się na życie ofiary; gotowość, pełna świadomość dostrzegania woli Ojca i ufność względem Boga, że zajmie się wszystkim, z czym Arcybiskup będzie musiał się zmierzyć; ze wszystkimi wymierzonymi weń atakami. Arcybiskup nie potrzebuje się obawiać. I rzeczywiście nie bał się.

Taka była jego ważna tradycja rodzinna; jego rodzina nawróciła się na katolicyzm już w roku 1615. Więc początek drogi przypada na wiek siedemnasty; Arcybiskup należał do jednej z najstarszych rodzin katolickich w Wietnamie. Oznacza to, że prawdopodobnie nawrócili ich jezuici. […]

Thucowie pochodzili z Japonii. Arcybiskup wielkim szacunkiem darzył – okazuje się, że podobnie jak jego bracia – katolickie życie, katolicką kulturę, wzbogacanie społeczeństwa zmysłem katolickim. Nie godził się na rezygnację z żadnej z tych sfer.

W miarę jak późniejszy Arcybiskup rósł, zapoznawał się z żywotem nie tylko Teofana Venarda, lecz przynajmniej stu trzynastu […]. Ziemia Wietnamu nasiąknęła krwią. Wietnam szczyci się liczbą ponad 130 tysięcy katolickich męczenników. Poganie „czyścili” kraj z zagranicznych wpływów, a katolicki wysiłek misyjny polegał na niesieniu wiary całemu krajowi.

W każdej katolickiej rodzinie w Wietnamie był brat, wujek, brat dziadka, pradziadek – ktoś, kto zapłacił za wierność swym życiem albo krwią.

Gdy towarzyszyłem Arcybiskupowi wśród Wietnamczyków, zwykł pytać ich: „Kim był twój dziadek?”. Po usłyszeniu odpowiedzi mówił: „Ach, tak” – i opowiadał jego historię: „Męczeństwo. Umarł tutaj. Ona – tam”. Pokazuję tu slajdy wiernych znanych jako męczennicy z Tonkinu. Są to głównie ojcowie dominikanie; jest paru franciszkanów; męczennicy rodem z Francji i Hiszpanii; byłu ich stu siedemnastu. […] był wśród nich [Jean-]Charles Cornay, stanowiący piękny wzór do naśladowania. Jego śmierć (ok. roku 1835) zainspirowała Teofana Venarda.

Powyższe stanowiło esencję życia Arcybiskupa; te historie do niego przemawiały. W miarę dorastania – wskutek mądrości jego ojca i dziadka – jego rodzina zdobyła spory majątek i wpływy; Pierre-Martina wybrano, by założył uniwersytet w Wietnamie – ze względu na dobre stosunki łączące rodzinę Arcybiskupa z Francuzami. Utworzenie owego uniwersytetu skłoniło całą męską część rodziny Diemów do podjęcia studiów jako mandaryni. To również pomaga nam z zrozumieniu zamysłu Arcybiskupa. Społeczeństwo wietnamskie jest bowiem od naszego tak różne. Rządzi się w zupełnie inny sposób.

Wietnam to dżungla – w skrócie rzecz biorąc: rozległa dżungla. […] Rządzić Wietnamczykami… Udają się oni do dżungli i tworzą tam wioski. W wiosce prawa mają ci, którzy czynią teren zdatnym do zamieszkania: wycinają chwasty, orzą ziemię po raz pierwszy, przygotowują ją pod zasiew [czyli dokonują pierwotnego zawłaszczenia w najpełniejszym i najoryginalniejszym tego słowa znaczeniu – przyp. tłum.]. Ci mają prawo głosowania. Otóż pierwszy kawałek terenu przygotowany pod osadę nazywano wspólnym, ale jeśli miałeś trochę oleju w głowie, posuwałeś się dalej i zdobywałeś obszar, który stawał się twoją prywatną własnością – po tym jak miejsce zaczątku wioski zostało już wyznaczone. Istniała więc społeczność. Istniała też własność prywatna – należąca do tych, którzy karczowali i zajmowali kolejne obszary. Ci prywatni właściciele mieli głos w radzie. Byli więc prywatni właściciele, kierujący się [zdrowo pojętym] własnym interesem; była też starszyzna, która wykazała się mądrością życiową. Nie odwoływano się do młodych – ciekawe, dlaczego? Odwoływano się do starszych, mających doświadczenie i mądrość. Ci należeli do rady. Po trzecie: byli ci, których nazywano mandarynami. Otóż w swej istocie mandaryn stanowił pomost między „zwykłymi” ludźmi a cesarzem. Cesarz ustalał wymogi, które należało spełnić, by nim zostać. Trzeba było legitymować się odpowiednikiem wykształcenia na poziomie uniwersyteckim; trzeba było mieć doświadczenie w dyplomacji – to fakt o niezwykle doniosłej wadze, bo wioskowy mandaryn pełnił funkcję na kształt burmistrza. Nie miał swobody podejmowania samodzielnych decyzji; podejmowała je rada; był jej członkiem, lecz nie zwierzchnikiem. Mandaryn był „rzecznikiem” mieszkańców wioski, był „głosem” rady. Nie mógł mówić we własnym imieniu. Mandaryn prowadził zatem z cesarzem negocjacje. Cesarz mówił: „Potrzebujemy X kilogramów ryżu”, a wioska nie dysponowała taką ilością. To do mandaryna należało prowadzenie negocjacji i udzielanie odpowiedzi: „Cesarzu, przykro mi – nie mamy tyle ryżu. Spróbujmy rozwiązać sprawę jakoś inaczej”. Trzeba to było zrobić unikając obrażenia cesarza oraz jego majestatu w jakikolwiek sposób. Jeśli to się nie powiodło, ginąłeś. Więc stanowiło to wielką motywację, by wykazać się bystrością oraz umiejętnościami dyplomatycznymi. To niezwykle interesujące, bo Arcybiskup we wszystkich prowadzonych przez siebie negocjacjach, we wszystkich rozmowach, w których miałem sposóbność uczestniczyć na późniejszych etapach jego życia, zawsze zachowywał te cechy, które niekiedy kojarzymy ze Wschodem [por. wiersz Norwida: „Stolica”: „Idzie Arab…” – przyp. tłum.]: twarz nieporuszona, nie ujawniająca ani jednej emocji. Kiedy to obserwowałem, wiedziałem, że Arcybiskup wszedł w „tryb mandaryna”. Wiedziałem, że prowadzi intensywny proces myślowy: „Ojej, jak sobie z tym poradzę?”. (Mam korzenie francuskie i hiszpańskie; część moich przodków pochodzi z Luizjany Południowej; czasem zbyt łatwo daję się ponieść emocjom; bardzo trudno utrzymać mi je na wodzy; płynie we mnie też odrobina krwi irlandzkiej, więc… hmm, strzeżcie się!).

Powyższe stanowi część wyjaśnienia pewnych działań podejmowanych przez Arcybiskupa, sposobu jego postępowania, niektórych decyzji, które są dla nas – jako ludzi Zachodu – trudne do zrozumienia: tego, że zdawał się tak spokojny, oraz jego sposobu bycia. Arcybiskup nie szukał jednak rozwiązania w działalności politycznej; odwoływał się do Boga – Ojca, który prowadzi do pomyślnego rozwiązania problemu. Wiedział, na czym polega jego powołanie, i pozostał mu wierny. I widziałem, jak pisał listy do arcybiskupa Marcela Lefebvre’a z pytaniem: „Czy zamierza Ekscelencja konsekrować biskupów? Potrzebuję to wiedzieć”. Pokazywał mi te listy. Widziałem je na własne oczy. „Czy zamierza Ekscelencja konsekrować? Muszę to wiedzieć. Nie mogę zejść z tego świata nie zapewniając wiernym możliwości korzystania z sakramentów. Oczekuję odpowiedzi”. Zero odpowiedzi. Powodem, dla którego arcybiskup Thuc konsekrował biskupów, było właśnie owo milczenie Lefebvre’a. Ponieważ jego głównym powołaniem jest być katolickim biskupem i dostarczyć wiernym środków do zbawienia. W zakresie tego powołania nie chciał zawieść. I dlatego konsekrował biskupów.

CZĘŚĆ 3: POCZYTALNOŚĆ ARCYBISKUPA THUCA NIEWĄTPLIWA. PRZYBYCIE ARCYBISKUPA DO ROCHESTER

Moja wiedza na temat Arcybiskupa, kiedy do nas przybył, to było chyba pod koniec października [roku 1983] – niestety, starzeję się, i nie zawsze wszystko dokładnie pamiętam – wiele się onego roku działo. 24 sierpnia konsekrowany został biskup Louis [Vezelis]. We wrześniu przybyło do nas siedmiu seminarzystów; mieszkali pod naszym dachem. Więc nasza siedziba, która nie była aż taka duża, musiała pomieścić nie tylko pięciu franciszkanów, ale jeszcze siedem osób – Meksykanów, którzy umieli po angielsku zaledwie parę słów; my zaś parę słów po hiszpańsku. Wytworzyło się więc bardzo ciekawe środowisko do pracy. A potem przybył Arcybiskup. Cóż, arcybiskupowi należy się godne przyjęcie. Poczyniliśmy więc przygotowania na jego przybycie. Zdaje mi się, że przybył na początku października, koło dziesiątego czy dwunastego [Autor wspomnienia rzeczywiście starzeje się ze zdania na zdanie; parę linijek wcześniej twierdził, że Arcybiskup przybył do nich pod koniec października – przyt.** tłum.]. Przygotowaniom towarzyszyło wielkie poruszenie. Cel przybycia Arcybiskupa był taki, że obawialiśmy się, iż istnieją ludzie, którzy go wykorzystują. Jak mieliśmy się później dowiedzieć, faktycznie tak było. Co gorsza, byli to ludzie, którzy okradali go ze wszystkiego. Byli we Francji tacy, którzy czerpali materialne korzyści pasożytując na Arcybiskupie; wykorzystywali zaufanie, jakim darzył tych ludzi; bezczelnie go okradali. I trwało to dalej; nawet w ciągu tych szesnastu miesięcy, które spędził z nami. Nadal uszczuplali zasoby finansowe Arcybiskupa.

Teraz osobiste wspomnienia dotyczące Arcybiskupa. [… – tu uwaga techniczna dotycząca pokazywania towarzyszących wystąpieniu slajdów – przyp. tłum.]. Moje obowiązki dotyczące asystowaniu Arcybiskupowi polegały na dopilnowaniu, aby zapewnić mu wszystko, czego potrzebuje. Czasem moje obowiązki przejmował kto inny – gdy dostawałem inne zadanie albo przy okazji jakiegoś większego wydarzenia – nie musiałem doglądać potrzeb Arcybiskupa sam. Zasadniczo jednak mieliśmy za zadanie przyjść do niego z rana (jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze), pomóc mu zejść ze schodów i przejść korytarz prowadzący do kaplicy albo do głównego holu. Jest to całkiem spora odległość do pokonania. Jesteśmy w Rochester, w stanie Nowy Jork. Jest październik; zbliża się zima. Mróz tuż-tuż. Musieliśmy więc uważać, żeby się nie poślizgnął i nie upadł [liczył sobie bowiem 86 lat – przyp. tłum.]. Arcybiskup był człowiekiem sprawnym, bardzo silnym jak na swój wiek. Przypominam sobie, jak raz, ku mojemu wielkiemu wstydowi, nie zachowałem się odpowiednio uważnie, Arcybiskup poślizgnął się i upadł. Serce we mnie zadrżało. Przyszło mi na myśl: „Zabiłem go!”. Wiadomo, masz 82–83 lata, upadasz na lód, możesz złamać sobie biodro, nogę albo kręgosłup – i co cię teraz czeka? – cała seria cierpień. Arcybiskup przekręcił się na plecy, usiadł i powiedział… Ja: „Czy wszystko w porządku?”. Odpowiedział: [o. Franciszek cytuje najpierw francuski oryginał wypowiedzi] „Nic się nie stało. Po prostu troszeczkę czyśćca na ziemi”. Powtarzał te słowa bardzo często: „To troszkę, co można poświęcić, by skrócić sobie nieco czyściec”.

Arcybiskup był niezwykle punktualny. Gdy przychodziliśmy, by się z nim przywitać, zawsze już siedział, czekając na nas; czekał, abyśmy pomogli mu zejść i udać się do kaplicy. Zawsze był gotowy.

Gdy przychodził do kaplicy, miał wszystkie potrzebne strony brewiarza zaznaczone odpowiednimi wstążkami; gotów rozpocząć modlitwę. Zawsze był przygotowany do odmawiania brewiarza. Gdy czekał na nas, odmawiał różaniec. Różaniec miał zawsze w ręku. Zawsze odmawiał różaniec. Miał wielką pobożność do Najświętszej Dziewicy Maryi. Po odmówieniu brewiarza zostawał z nami, uczestniczył we Mszy dla zakonników, następnie sam odprawiał Mszę cichą, brał udział w medytacji oraz dziękczynieniu; następnie wracał do domu, gdzie mieszkaliśmy, i poświęcał pół godziny na czytanie duchowe. A potem schodził na śniadanie. Dostosował się do naszego rozkładu dnia.

Ci, którzy oskarżają Arcybiskupa o niedomaganie umysłowe, nigdy go nie znali [por. Mt 7, 23 – przyp. tłum.], nie mają o nim pojęcia i celowo zaciemniają swój własny osąd. Umysł Arcybiskupa pracował doskonale. Organizowaliśmy coś takiego jak „dni łaciny”; jeden dzień w tygodniu. (Uważajcie, młodsi seminarzyści! – może was to spotkać!). Przez jeden dzień w tygodniu rozmawialiśmy ze sobą tylko po łacinie. Wyłącznie łacina. Arcybiskup szedł przez korytarze opowiadając po łacinie dowcipy, robił nam żarty opierające się o językowe dwuznaczności, celowo zadawał nam pytania „sprawdzające”; przechodzenie koło jego pokoju wiązało się z ryzykiem, że zacznie je zadawać tobie! W trakcie „dnia łaciny” cały dom rozbrzmiewał ciszą – poza pokojem Arcybiskupa, którego głos rozlegał się wszędzie.

Bardzo ciekawe było też, że kiedykolwiek otrzymywał list – przynosiliśmy mu korespondencję do pokoju – Arcybiskup notował, o której godzinie go otrzymał; otwierał list i zaczynał robić notatki; wyciągał kartkę i zaczynał pisać: czasem po wietnamsku, czasem po łacinie, czasem po francusku, czasem po niemiecku; czasem pisał w języku, którego nauczył się dopiero co – po hiszpańsku (powiedzcie mi, ilu spośród was, osiemdziesięciolatków, uczy się hiszpańskiego?); Arcybiskupowi powierzono bowiem zadanie nauczenia łaciny seminarzystów pochodzenia meksykańskiego. […]

Umysł Arcybiskupa był bardzo żywy; pod względem mentalnym nic nie można było mu zarzucić. Miał świetne poczucie humoru – bardzo „uprzejme” i „sympatyczne”.

Włączam do moich wspomnień powyższy dokument. Przyglądając się życiu Arcybiskupa, musimy zrozumieć – a otrzymał on [podpisane przez papieża Piusa XI] zezwolenie nieobce żadnemu katolickiemu biskupowi: by działał zgodnie z głosem serca. I to właśnie ujawnia się w powyższym dokumencie: arcybiskup Thuc otrzymuje zezwolenie, by w swej działalności duszpasterskiej szedł za głosem serca. Pobrzmiewają tu echa słów, które towarzyszyły Panu Jezusowi, gdy rozpoczynał działalność publiczną; gdy udał się do Kany Galilejskiej na wesele i zorientował się, że brakuje wina, Maryja rzekła do Niego: „Wina nie mają” [J 2, 3]. Odpowiedź Zbawiciela brzmiała zaś: „Co mnie i tobie niewiasto (albo: kobieto)?”; to Moje Serce i Twoje Serce; jesteśmy jak jedno. JESTEŚMY JAK JEDNO. Za każdym razem, gdy czytamy te słowa [„jesteśmy” – pluralis maiestatis vel pluralis modestiae (w zależności od interpretacji) – przyp. Red.] w papieskiej encyklice, powinniśmy rozumieć, że mamy zanurzyć nasze serce w Najświętszym Sercu, mamy być jednej myśli z Kościołem, nie oddalać się od niego (powołując się na jakieś nowe porządki) ani jotę w lewo, ani w prawo, lecz być z nim jednością. Tak właśnie rozumiał ów dokument Arcybiskup; jest to zezwolenie, które każdy biskup; gdy wymagają tego okoliczności; każdy biskup w kraju misyjnym, gdy konieczne jest podjęcie nadzwyczajnych kroków, nie obawia się ich powziąć; to był właśnie krok, którego Arcybiskup nie wahał się podjąć, by zapewnić wiernym dostęp do sakramentów.

Towarzyszyłem Arcybiskupowi już po tym, jak konsekrował na biskupów księży Carmonę i Zamorę. Przywieziono go do Stanów Zjednoczonych; mieszkał razem z nami w Rochester w stanie Nowy Jork. Towarzyszyła nam taka myśl: musimy powiedzieć o Arcybiskupie większej liczbie osób; powinien wyrobić sobie znajomości; a on zawsze odpowiadał na to: „Och, nie, nie, nie, nie. Ja już wykonałem moje zadanie. Ciąg dalszy należy do was”. My na to: „Ekscelencjo, tak, ale ludzie muszą się o Ekscelencji dowiedzieć; musimy spowodować, aby stał się Ekscelencja znany przynajmniej na tyle, by przyjęto, że działa Ekscelencja w pełni władz umysłowych, że wciąż jest zdecydowany działać na rzecz nieskażonej Wiary, że nie składa sprzecznych ze sobą deklaracji”. Więc w 1983 r. wybraliśmy się do Acapulco. […] Zorganizowaliśmy też publiczne spotkanie z Arcybiskupem w Baton Rouge w Luizjanie [gdzie odprawił Mszę św. w hotelu]. […]

Arcybiskup wiele wycierpiał. Przeżył z nami ponad rok; jego kontakty z Wietnamczykami były bardzo ograniczone. Od czasu do czasu jadał na mieście w restauracji z daniami kuchni wschodniej i dzięki temu poznaliśmy kilku Wietnamczyków. Przygotowywali tam dania smakujące jak w ojczyźnie Arcybiskupa. Widać było, że za każdym razem sprawiało mu dużą przyjemność, iż miał do czynienia z czymś bardziej znajomym […] Wskutek [zapoznania pewnej liczby Wietnamczyków] zaczęliśmy odmawiać wspólnie różaniec, raz w tygodniu; udawaliśmy się do domów prywatnych, by odmawiać różaniec z Wietnamczykami; Arcybiskup zostawał na herbacie i prowadził rozmowy w ojczystym języku. Z pięć czy sześć razy poszedłem razem z nim. […] Wskutek tego wiadomość o tym, że Arcybiskup przebywa w Rochester zaczęła docierać do większej liczby osób; sami nie czyniliśmy wielkich wysiłków, by ją rozpowszechniać.

Jedną z osób, które dowiedziały się o obecności Arcybiskupa w Rochester, był pan Tran [Trường Đình Trần (1932–2012)], właściciel hotelu Carter w Nowym Jorku. Jego własnością był również hotel w Buffalo (również w stanie Nowy Jork), więc miał on okazję jeździć tam i z powrotem; hotel w Buffalo nazywał się Roosevelt [o. Franciszek może się mylić; Internet podaje, że w Buffalo p. Tran posiadał hotel Lafayette – przyp. Red.]. Pan Tran sam zbudował swój sukces finansowy; nabył hotel Corridor, który cieszył się opinią noclegowni dla ubogich. A zatem katolickie organizacje charytatywne wysyłały mu klientów; p. Tran nocował ich, a następnie przenoszono ich z hotelu na inne miejsce zamieszkania, gdzieś indziej w mieście. Hotel Corridor zbudowano prawdopodobnie około roku 1920. Pokoje gościnne nadawałyby się w sam raz dla franciszkanina: były bardzo małe; wszedłem do jednego z nich; na środku stały przysunięte do siebie dwa łóżka; po każdej stronie od łóżka do ściany było jakieś pół metra – i tak wyglądał pokój. Łazienka znajdowała się na korytarzu. Niektóre – apartamenty – miały łazienkę w pokoju.

Zaczęliśmy więc uczestniczyć w życiu wietnamskiej społeczności Nowego Jorku. I to jest właściwy początek ostatniego okresu, jaki spędziłem razem z Arcybiskupem. Nigdy wcześniej nie opowiadałem tej historii, bo potraktowano by ją jako plotki – nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Nigdy zatem nie opowiedziałem publicznie o tym, do czego doszło w Nowym Jorku; mówiłem o tym spowiednikom, biskupom; ale nigdy publicznie.

CZĘŚĆ 4: PERFIDNY SPISEK NOVUS ORDO

Pan Tran przybył do nas w odwiedziny i poznaliśmy się. Jedno spotkanie pociągnęło za sobą drugie i za tym drugim razem poprosił: „Pozwólcie Arcybiskupowi przyjechać do nas i spędzić wspólnie Chiński Nowy Rok w Nowym Jorku”; dzień ten przypada gdzieś w środku stycznia, parę tygodni po tym, jak my go obchodzimy. Doszliśmy więc do wniosku: „Jeden weekend – cóż to takiego? Będzie bardzo miło. Sympatyczne oderwanie od rutyny”. Zwróciłem się do biskupa Louisa [Vezelisa] ze słowami: „Sądzę, że to nie jest dobry pomysł. Nie wydaje mi się, żeby należało się zgadzać”. Biskup na to: „Jesteś zbyt bojaźliwy”. Powiedziałem: „W porządku” – zrobiłem co do mnie należało: wyraziłem swoją opinię. Dodałem: „Trzeba przynajmniej postawić pewne warunki: (1) Arcybiskup poleci samolotem, ponieważ siedmiogodzinna jazda dla kogoś, kto ma osiemdziesiąt cztery lata, to zbyt wiele; to może się skończyć śmiercią; więc przynajmniej znajdźmy jakiś samolot i niech Arcybiskup do Nowego Jorku poleci. (2) Przynajmniej jeden z nas pojedzie razem z Arcybiskupem, tak aby, znając jego stan zdrowia, mógł dostarczyć mu wszystkiego, co potrzebne, i zapewnić bezpieczeństwo. Miałem zwyczaj udawania się z Arcybiskupem na wizytę do lekarza co dwa tygodnie, by zająć się dolegliwością, która mogła prowadzić do cukrzycy, i sprawdzałem stan jego cukru co dzień. Przynajmniej raz dzienie; najczęściej dwa razy. Sprawdzałem Arcybiskupowi poziom cukru we krwi; jeśli był on zbyt wysoki, Arcybiskup spał cały dzień. Więc byłem „tym złym”; musiałem mu przypominać: „Nie wolno Ekscelencji tego jeść”. Trudno dwudziestojedno-dwudziestodwuletniemu dzieciakowi kierować do biskupa słowa: „Tego nie wolno”. A to było jedno z moich zadań. Arcybiskup zaś znosił to. Powiedziałem więc: „Musimy zażądać spełnienia tych warunków, aby chronić Arcybiskupa”. Biskup Vezelis odparł: „Dobrze, zatroszczymy się o to”. Pan Tran zgodził się na warunki; wszystko zostało przygotowane. Wyruszymy z naszej siedziby. Pan Tran przybył wspaniałą przedłużoną limuzyną; wsiedliśmy; miałem jakieś 35 minut, żeby spakować wszystko, czego Arcybiskup potrzebował do odprawiania Mszy oraz jego rzeczy osobiste. Wsiedliśmy do wozu i podróż się zaczęła. Odjechaliśmy jakiś dystans od klasztoru. Na lotnisko można się było dostać na dwa sposoby; dwiema położonymi nieopodal siebie ulicami. Minęliśmy pierwszą ulicę. Myślę: „Mogliśmy nią pojechać. Aha, pojedziemy nie tędy, ale tą drugą”. Dojeżdżamy do drugiej ulicy i – zamiast skręcić w prawo na autostradę, która prowadzi na lotnisko, skręcamy w lewo. Mam dwadzieścia dwa lata. Jestem w samochodzie z arcybiskupem. Limuzyna ma kierowcę. Na siedzeniu pasażera z przodu siedzi jeszcze jeden mężczyzna. Jest też syn pana Trana. Mówię do pana Trana: „Proszę pana, mieliśmy jechać na lotnisko. Trzeba skręcić w prawo. Spóźnimy się na samolot”. A on na to: „Ach, ten lot… na ten samolot już się spóźniliśmy. Musimy jechać dalej – do Syracuse – musimy. Mówię: „Nie tak się umawialiśmy. Mieliśmy polecieć z Rochester”. On na to: „Nie, nie. Zawieziemy go tam; limuzyna jest bardzo wygodna; będzie w porządku”. Ja: „Proszę pana: zgodziliśmy się na lot, więc możemy zawrócić”. „Och, przykro mi, ale nie mam na to czasu. Jedziemy dalej”. „Czemu nie zawrócimy do klasztoru? Możemy polecieć następnego ranka. Ja ze wszystkimi polecę, a pan może wziąć limuzynę i tym środkiem lokomocji wrócić do Nowego Jorku; spotkamy się na lotnisku jutro rano”. Odparł: „Nie”. Zdałem sobie wtedy sprawę, że nic tu nie zależy ode mnie. Nalegałem: „Jeśli szanuje pan swoje słowo, zawiezie nas na lotnisko i znajdziemy jakiś samolot”. […] Jechaliśmy dalej; dotarliśmy do Syracuse i wtedy pan Tran powiedział: „W porządku. Znajdziemy samolot w Syracuse”. Zatrzymaliśmy się. Był piątek. Wzięliśmy na obiad rybę; jedyny pasujący nam samolot startował o 11.30 w nocy. […] [Apple Airlines] była jedną z tych linii lotniczych, których samolot może pojawić się na lotnisku o zapowiedzianej godzinie – lub nie. Czekaliśmy więc na samolot; czekaliśmy i czekaliśmy. Półtorej godziny opóźnienia. Zbliża się pierwsza w nocy. Powiedziałem do nich: „Znajdźmy miejsce w hotelu. Miejsce w hotelu. Nie pozbawiajcie Arcybiskupa snu”.

Wiedziałem już, że są gotowi nadużyć nie tylko naszego zaufania, ale narazić zdrowie Arcybiskupa. Nie mieli dlań żadnego szacunku – utkwiło mi to w pamięci. Polecieliśmy do Nowego Jorku samolotem. Limuzyna odebrała nas z lotniska i zawiozła do hotelu. Tak pomogłem Arcybiskupowi położyć się spać; sam też udałem się na spoczynek w oczekiwaniu kolejnego ranka. Kolejnego ranka było śniadanie, Msza [czy może być, że w odwrotnej kolejności? – pyt. tłum.] i zeszliśmy do limuzyn […]. Wsadzono nas do środka i pojechaliśmy do Waszyngtonu D.C. Miało się tam odbyć wielkie spotkanie Wietnamczyków. Swoją drogą, ta właśnie wietnamska społeczność znana była z obchodzenia uroczystości męczenników; to była parafia Wniebowzięcia, o ile pamiętam; ale uroczystość skupiała się na upamiętnieniu męczenników; to było wielkie wydarzenie, zorganizowane z wyprzedzeniem: chiński Nowy Rok i upamiętnienie wietnamskich męczenników. „O, tak” – powiedział Arcybiskup. – „Musimy wziąć w tym udział”. Nie mogłem powiedzieć „nie”; nie panowałem nad sytuacją. Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy najpierw do Nowego Jorku, do hotelu, a następnie do Waszyngtonu. Stamtąd udaliśmy się do kościoła Novus Ordo i weszliśmy tam do domu parafialnego. Arcybiskup przywitał się tam z grupą ludzi. Stamtąd udaliśmy się do wietnamskiego lekarza – zaraz potem; lekarz zaś rzekł: „Och, zbadałem mu poziom cukru we krwi; nie dopatrzyłem się żadnych nieprawidłowości; jest zupełnie zdrów; może jeść, czego dusza zapragnie”. Ja na to: „Doktorze, towarzyszę Arcybiskupowi od półtora roku. Arcybiskup znajduje się pod opieką lekarską. Znam tego doktora. Sprawdzam poziom cukru Arcybiskupa przez cały ten czas: wiem, kiedy wzrasta i kiedy spada”. Wydarł się na to: „JA JESTEM LEKARZEM!!! PRACUJĘ DLA ŚWIATOWEJ ORGANIZACJI ZDROWIA! KIM PAN JEST?”. Znowu – gniew; i – cóż to? – argument ad hominem. A zatem nie mogłem zrobić nic. Arcybiskupa raczono bez przerwy słodyczami – słodycze, słodycze, słodycze, słodycze. Dawali mu do jedzenia wszystko, czego zapragnął, wszystko, czego chciał i przez pewien czas sprawiało mu to przyjemność. Wiedziałem, że każdemu podoba się od czasu do czasu odejście od typowego schematu, prawda? Nie sądzę jednak, by Arcybiskup zdawał sobie sprawę, do czego to prowadzi. Upomniałem go; pokazałem mu wyniki badań, bo nadal sprawdzałem jego poziom cukru, żeby wiedzieć, co się z nim dzieje. Tego wieczoru przewidziana była kolacja, następnego ranka zaś – Msza w hotelu i powrót do Nowego Jorku. Zadzwoniłem do Rochester i powiadomiłem o wszystkim, co się u nas dzieje; dodałem, że mi się to nie podoba; że monitoruję stan zdrowia Arcybiskupa; lekarz – zdałem mu z tego pełny raport; i powiedziałem: „MUSIMY go stąd wyciągnąć”. Pan Tran powiedział: „Och, zbliża się wspaniała uroczystość. W przyszłym tygodniu będzie coś naprawdę szczególnego – celebracja na cześć Arcybiskupa. Wszystko przygotowałem”. Więc mieliśmy spędzić następny [tydzień w tym samym miejscu] – tak to miało wyglądać. Zadzwoniłem do Rochester i powiedziałem: „Arcybiskup jest bardzo zmęczony. Dziś chyba nie powinien nigdzie jechać. Jutro rano. Musimy dostać się na lotnisko i wrócić do Rochester. Albo musicie przyjechać i sami z nim pojedziemy. Musimy przejąć kontrolę nad sytuacją”. Zostaliśmy w Nowym Jorku przez poniedziałek i wtorek. Biskup Louis zmiękł w środę czy czwartek – nie pamiętam – i powiedział: „Och, już dobrze. Rozmawiałem z Arcybiskupem. Mentalnie jest wciąż w formie. Wszystko się ułoży”. Więc znów ruszamy do Nowego Jorku; potem jeszcze raz do Waszyngtonu, do tego samego, co wcześniej, hotelu. A gdy tam docieramy, wita nas wietnamski biskup, a ja nie mam o niczym zielonego pojęcia. Wietnamski biskup, wietnamski ksiądz i jeszcze jeden wietnamski kapłan, który zna już Arcybiskupa, bo kiedyś pełnił funkcję jego pomocnika (nie pamiętam, czy to było w Wietnamie czy w Rzymie). Były to osoby, które Arcybiskup osobiście wyniósł do godności biskupiej [lub kapłańskiej – przyp. Red.], lecz wszystkie przeszły na Novus Ordo i na stałe przebywały w seminarium pw. Niepokalanego Poczęcia w Carthage w stanie Missouri, które obecnie stanowi siedzibę wietnamskiego zgromadzenia zakonnego. Poczułem się nieco oszołomiony: co oni tu robią? czemu tu są? „Och, udajemy się do biura delegata apostolskiego”. A ja spytałem: „Czy Arcybiskup o tym wie?”. „Nie ma nic przeciw temu – tak mi powiedziano”. Spytałem więc: „Ekscelencjo, czy faktycznie życzy sobie Ekscelencja zobaczyć z delegatem apostolskim?”. Odpowiedź Arcybiskupa brzmiała: „Tak, może być”. W tym momencie wiedział już, że nie jest panem swego losu i zdecydował się postępować w sposób wyważony i ostrożny. Opuściliśmy hotel i pojechaliśmy do delegata; działo się to bez wątpienia rankiem, bo lunch nastąpił dopiero później. Nie pamiętam dokładnie godziny, lecz było dosyć wcześnie. Weszliśmy do biura delegata apostolskiego, oto ów budynek:

gdy wchodzi się do środka głównymi drzwiami, zaraz po prawej stronie czekał na nas z powitaniem sekretarz delegata apostolskiego. Weszliśmy do pomieszczenia zaraz na prawo – pierwsze okno na prawo od wejścia. W nerwowy sposób zacząłem „przygotowywać” Arcybiskupa: przygładziłem mu ubranie, powiedziałem parę słów. Gdy Arcybiskup był już gotowy, oni przysunęli się bardzo blisko niego; zachowywali się tak, żeby mnie od Arcybiskupa nieco odsunąć. Czekaliśmy chwilę na delegata apostolskiego, którym był podówczas Pio Laghi. Przeszliśmy przez drzwi wejściowe; po wejściu do budynku i zaraz na prawo był jeden pokój przyjęć, a bezpośrednio za nim – wejście do kolejnego pomieszczenia, które prowadziło do przeciwległej części budynku. Zaprowadzono nas do tego drugiego pomieszczenia i tam przywitał nas delegat apostolski. Arcybiskup siadł na skraju sofy; delegat apostolski na jej środku, mając po prawicy pana Trana. Był też obecny inny biskup, który zajął miejsce w fotelu po lewicy Arcybiskupa. Ja zaś stałem za lampą, trochę z boku; pomyślałem bowiem: „Nie powinienem oddalać się od Arcybiskupa, chcę, aby mnie widział; chcę być blisko niego”; nie potrafiłem jednak ulokować się między siedzącymi. Zaczęła się rozmowa; wiele miłych słów, wspomnień na temat wspólnych spotkań [Arcybiskupa i delegata] w przeszłości; w końcu położyli przed Arcybiskupem kartkę i spytali: „Czy chciałby Ekscelencja wrócić? [Tzn. pojednać się ze strukturami Novus Ordo; w domyśle pytanie brzmiało zapewne: „Czy chciałby Ekscelencja wrócić do Kościoła?”, z którym moderniści utożsamiają właśnie strukturę Novus Ordo]. Może Ekscelencja wrócić – z chwilą, gdy złoży swój podpis na tej kartce”. Arcybiskup odrzekł: „Nie wydaje mi się”. Wszczęli więc rozmowę na parę innych tematów. Przebywaliśmy w tym pomieszczeniu pewnie jakieś 40 minut. Powiedziałem przyciszonym głosem: „Wasza Ekscelencjo, czy jest Ekscelencja zmęczony? Czy mamy już iść?”. Odpowiedź brzmiała: „Tak” („Oui” – Arcybiskup odpowiedział po francusku). Rzekłem zatem: „O tej porze Arcybiskup zazwyczaj ucina sobie drzemkę. Proszę nam wybaczyć; pójdziemy już”. W tym momencie delegat apostolski – a wyciągąłem rękę, by podać ją Arcybiskupowi (wyszedłem bowiem zza lampy); wyciągnąłem ją, Arcybiskup zaś wyciągnął swoją – delegat apostolski zaś chwycił Arcybiskupa lewym ramieniem obejmując go za pas i powiedział: „Nie”. Posadził Arcybiskupa siłą na sofie i zwrócił się do mnie: „Jeśli nie zamierza się ojciec zachowywać jak dżentelmen, lepiej niech wyjdzie z pokoju”. Odparłem: „Arcybiskup jest zmęczony. To jego zwyczajna pora wypoczynku. Długo już dziś podróżujemy. Proszę, pozwólcie mu iść”. Delegat apostolski powtórzył swoje słowa: „Lepiej będzie jak ojciec wyjdzie, skoro nie zachowuje się po dżentelmeńsku”. Jako że ukończyłem dopiero 21 lat, nie bardzo wiedziałem, co należy teraz zrobić lub powiedzieć. Wyszedłem więc z pokoju. Spytałem Arcybiskupa: „Czy Ekscelencja też chciałby wyjść?”. Arcybiskup nic nie odpowiedział. Cisza. Zero reakcji. Wiedział bowiem, że nic nie da się zrobić. [Gdzie wiara w Opatrzność, ojcze Franciszku? – przyt. tłum.]. Wyszedłem z pomieszczenia; skonsternowany […]. I zdałem sobie sprawę: oto jestem tu, u delegata apostolskiego; nikt nie wie, że tu jestem; nikt, żaden z moich przyjaciół, nie może przyjść mi z pomocą. Wszystko, co mogę zrobić, to wezwać świętych i aniołów [Aha, tu wiara w Opatrzność, ojcze Franciszku? Cofam poprzednie, zamazuję – tłum. tłum.]; i rzekłem: co mam czynić? I wtedy uświadomiłem sobie: powinieneś coś zrobić. W tym momencie usłyszałem wewnętrzny głos: „Idź znaleźć telefon. Powiedz komuś, gdzie jesteś. Niech da ci jakąś mądrą radę”. Rozejrzałem się więc po holu; wszędzie biel, klatka schodowa biegnąca na piętro. Poszedłem wzdłuż holu i po jakichś dziesięciu miniutach poszukiwań natrafiłem na biuro sekretarza. Zapukałem do drzwi; nikogo wewnątrz. Wszedłem do środka i zobaczyłem telefon. Eureka! Podszedłem do aparatu, podniosłem słuchawkę, a tu cisza; znalazłem przycisk; nacisnąłem; o, jest sygnał – Deo gratias! Wykręciłem numer do biskupa Vezelisa i powiedziałem mu, co się wydarzyło, gdzie jesteśmy i spytałem: „Co mam robić?”. On na to: „WRACAJ DO ARCYBISKUPA!!! UPEWNIJ SIĘ, ŻEBY NICZEGO NIE PODPISAŁ!!!”. Ja zaś: „Jak mogę go powstrzymać, jeśli będzie chciał podpisać? Nie panuję nad niczym”. Biskup odrzekł: „Wracaj do tamtego pokoju i postaraj się być świadkiem tego, co zajdzie”.

Delegaci apostolscy nie wpuścili mnie z powrotem do pokoju. Pojawił się sekretarz – gdy opuściłem jego biuro – i zatrzymał mnie w pierwszym po prawej pokoju, który wcześniej opisałem; usiedliśmy i rozmawialiśmy; mówiłem do niego o teologii, a zaprzyjaźniony ze mną kapłan powiedział później: „Drogi ojcze, on chciał uzyskać doktorat, pisał doktorat; nie zdaje sobie ojciec sprawy, że piszący doktorat to niewolnik; nie wolno mu wygłaszać żadnych poglądów. Postanowił sobie, że nic ojcu nie odpowie”. I tak było. Przedstawiłem całą argumentację za wakatem tronu Piotrowego – najlepiej jak umiałem w moim wieku. Nie miał na to żadnej odpowiedzi.

Po kolejnych dziesięciu czy piętnastu minutach Arcybiskup wyszedł z pokoju, w którym go przetrzymywano; przytrzymywany przez delegata apostolskiego; trzymał go w taki sposób, aby prowadzić Arcybiskupa za ramię. Podszedłem do niego i zacząłem iść obok; mieliśmy przygotowywać się do pożegnania; mówiono nam: „Adios!”. Powiedzieli też: „Zajdźmy do kaplicy, pomódlmy się i zaśpiewajmy pieśń ku czci Najświętszej Panny Maryi”. I znów serce we mnie zamarło. Jak miałem wejść do kościoła albo kaplicy Novus Ordo i modlić się do Maryi? Pomodliłem się więc w myśli: „Najświętsza Panienko, pomóż mi; ale muszę zostać z Arcybiskupem”. Wszedłem i zaśpiewaliśmy pieśń ku czci Bogurodzicy. Wyszliśmy, pożegnaliśmy się w holu wejściowym, opuściliśmy siedzibę delegata apostolskiego; wtedy podjęli próbę oddzielenia mnie od Arcybiskupa. Powiedziałem: „Absolutnie się nie godzę. Pojadę razem z Arcybiskupem. Nie ma mowy o rozdzieleniu nas”. Wsiedliśmy wtedy do dwóch limuzyn. Pan Tran i jego rodzina w drugim wozie. Arcybiskup, biskup i ksiądz oraz ja w pierwszym aucie. Siedzenie z przodu zajął syn pana Trana i zaczęliśmy odjeżdżać. I spytałem – w samochodzie, gdy wsiedliśmy, bo wciąż byłem wściekły: „Od jak dawna to planowaliście?”. A biskup odrzekł: „Planowaliśmy to od bardzo, bardzo dawna. Chcemy Arcybiskupa [z nami]”.

CZĘŚĆ 5: W MATNI. UWOLNIENIE. PRZESŁANIE

Pojechaliśmy na lunch do lokalu pod nazwą Golden Lion, który położony jest, o ile mnie pamięć nie myli – bo już nie istnieje; usiłowałem je odszukać; położone jest naprzeciw kompleksu Watergate – i pomyślałem sobie: „A to dopiero zbieg okoliczności!” [w związku z aferą Watergate – przyp. tłum.]. Weszliśmy do tej ekskluzywnej francuskiej restauracji; siadłem obok Arcybiskupa; zjedliśmy lunch. Apetyt mi nie dopisywał. Arcybiskup chciał skorzystać z toalety; cały czas towarzyszyło nam dwóch mężczyzn. Nie mieliśmy żadnej prywatności – zero. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że jestem więźniem. Nie zostawią mnie w spokoju nawet na chwilę.

Wróciliśmy do hotelu; weszliśmy na górę, do pokoju Arcybiskupa; postawili pod jego drzwiami mężczyznę, żeby go pilnował. Przygotowaliśmy się do kolacji, bo tego wieczora przewidziano oficjalną uroczystość – i pojechaliśmy do… nie pamiętam nazwy, ale musieliśmy przejechać przez rzekę; może do Vienny albo Arlingtonu. Lokal nazywał się Martha Washington’s Convention House albo Party House; znaleźliśmy się w pomieszczeniu rozmiarów mniej więcej tego, w którym jesteśmy teraz; było pełne ludzi. Może nawet większe niż tutaj; bo tłum był większy. Arcybiskup bez cienia wątpliwości znał wielu spośród biesiadników. To była wietnamska dyplomacja oraz elity tego kraju; przybyli tam, by uczcić Arcybiskupa – tak mi powiedziano; usadowiono go z przodu […]; mnie wyznaczono miejsce z tyłu; przy stole siedziałem z kilkoma osobami, których nie znałem. Zjedliśmy obiad i opuściliśmy restaurację po upływie jakichś dwóch i pół godzin. Wróciliśmy do hotelu; gdy wchodziliśmy do naszego pokoju, a ktoś przypatrywał nam się stojąc przy drzwiach, Arcybiskup popatrzył na mnie i powiedział: „MUSIMY SIĘ STĄD WYDOSTAĆ – TERAZ”. Spojrzałem na niego i powiedziałem: „Ekscelencjo, ktoś stoi pod drzwiami i nas obserwuje. Jak uciekniemy?”. W kilka minut po wejściu do pokoju, straciłem panowanie nad swoim ciałem. Nie mogłem stać; mogłem się tylko czołgać. Pokój wirował mi przed oczami. Myślę, że mnie otruto, bo rozważałem tę sytuację z wielu stron; a trzeba nam pamiętać, że mam do czynienia z ludźmi, którzy brali udział w wojnie w Wietnamie; członkowie wywiadu; byli przyzwyczajeni do załatwiania ludzi, podejmowali niegodziwe działania wszystkich rodzajów. Byłem niezdolny do działania przez wiele godzin; nie mogłem zrobić nic. Arcybiskup powiedział zaś: „NIE, TO SĄ NIEGODZIWCY. TO SĄ NIKCZEMNI LUDZIE. MUSIMY STĄD IŚĆ – TERAZ”. Odparłem: „Ekscelencjo, nie zdołamy tego zrobić. Nie jestem w stanie nawet chodzić. Spróbujmy przynajmniej trochę się przespać; zobaczymy, co da się zrobić rano”. Odmówiliśmy więc modlitwy, przygotowaliśmy się do snu i położyliśmy do łóżek; budzik nastawiliśmy na wczesną godzinę; wstaliśmy; dwóch mężczyzn śledziło nas, stojąc po obu stronach korytarza. Uświadomiłem sobie, że nie mamy jak uciec. Wróciłem więc do pokoju; pojechaliśmy z powrotem do Nowego Jorku i od tej chwili nigdy nie zostawiano mnie z Arcybiskupem sam na sam.

Wietnamskie duchowieństwo, które nas nadzorowało, wprowadziło się do nas do apartamentu. Apartament składał się z dwóch pomieszczeń; jeden pokój, przedpokoik, łazienka i druga sypialnia. Spałem w mniejszym pokoju; Arcybiskup w większym. Był też hol, w którym stały sofy. W holu owym ktoś zawsze stał na straży. Nie byliśmy w stanie opuścić hotelu bez wiedzy owego strażnika. Więc kolejnego dnia, po powrocie, była Msza, przyszło kilku członków rodziny [czyjej? pana Trana? o. Francis nie wyjaśnia – przyp. tłum.]; Arcybiskup powiedział zaś: „Je fatigué” („Muszę wrócić do łóżka. Jestem zmęczony”). Nie podnosił się z tego łóżka, chyba że szedł do toalety. Jadł, co mu podano. Podtruwali go. Nie mogłem skłonić Arcybiskupa, żeby wstał z łóżka.

Nadarzyła się jedna okazja, gdy wszyscy prześladowcy gdzieś pojechali. Rzekłem wtedy: „Wasza Ekscelencjo, musimy stąd uciekać – teraz! Ota nasza szansa!”. Zastanawiałem się nad tym: „Jak to zrobić?”. Mam ze sobą dziewięćdziesięcio…; dziewięćdziesięciopięciolatka [w istocie Arcybiskup miał wówczas 86 lat – przyp. tłum.], który idąc powłóczy nogami; nie jestem w stanie sprowadzić go 24 piętra w dół schodami. Więc mówię do siebie: dobra, wiem, co zrobię: zaprowadzę Arcybiskupa do windy; zjedziemy na drugie albo pierwsze piętro; ostatnie piętra pokonamy pieszo; wyjdziemy z hotelu drzwiami ewakuacyjnymi i umkniemy. Poszliśmy więc do windy, zjechaliśmy nią; wysiedliśmy na drugim czy trzecim piętrze; poznałem już budynek hotelu na tyle, że wiedziałem, gdzie się udać; wyszliśmy drzwiami ewakuacyjnymi na ulicę i wspólnie z Arcybiskupem ruszyliśmy. Powiedział: „Je fatigué” [„Jestem zmęczony”]. Nie mógł iść dalej. Pomyślałem: „Musimy oddalić się przynajmniej w pobliże kolejnej przecznicy zanim wezwiemy taksówkę”. W pobliżu żadnych taksówek nie było; nie było nic. Pomyślałem: „Spróbujemy dostać się do restauracji; wślizgniemy się do restauracji; może Arcybiskup usiądzie na parę minut, wypije filiżankę herbaty lub coś podobnego i podejmiemy kolejną próbę”. Weszliśmy chyłkiem do restauracji i zamówiliśmy filiżankę kawy; natychmiast pojawili się nasi strażnicy. Od tej chwili nie pozwolono mi towarzyszyć Arcybiskupowi w pokoju. Pan Tran dał mi sto dolarów („na wszelki wypadek”, jak powiedział) i pomyślałem: „Dobra, ta stówka pozwoli mi się stąd wydostać”. Zabrali mi te sto dolarów.

Teraz oddzielono mnie od Arcybiskupa. Znajdowałem się na dwudziestym czwartym piętrze hotelu Corridor w Nowym Jorku. Nie mogłem do nikogo zadzwonić, bo każda próba wykręcenia numeru kończyła się przerwaniem połączenia. I byłem sam. Postanowiłem więc, że opuszczę hotel. Wyjdę na zewnątrz i znajdę kogoś, kto dostanie się do środka i zainterweniuje. Więc próbowałem jeszcze raz dodzwonić się do… […] Przestałem jeść to, co mi podawano. Nie wierzyłem, że jest nieszkodliwe. Jadłem tylko to, co było w firmowym opakowaniu; przezroczystym; to, co nie pachniało dziwnie i nie było w inny sposób podejrzane. I zaczynałem chorować. Przebywałem razem z Arcybiskupem tak często jak mogłem; nie pozwalali mi wchodzić do jego pokoju; czekałem na niego zatem w przedpokoju: siedziałem tam i próbowałem dostać się doń tak często, jak to możliwe, żeby miał świadomość, iż jestem na miejscu. Trwało to od poniedziałku do czwartku. W czwartek nie jadłem już praktycznie nic. W środę przyjechał biskup Louis, któremu w żaden sposób nie udało się doprowadzić do zmiany postawy pana Trana; ten powiedział bowiem: „Och, nie! W ten weekend jest kolejna okoliczność. Jest w porządku. Przywieziemy Arcybiskupa do Rochester. Nie martwcie się”. Taa, bo uwierzę! Powiedziałem biskupowi Louisowi, który w końcu zaczynał mi wierzyć, że nic nie możemy zrobić. Nie widzę rozwiązania.

Są tacy, którzy sugerowali – pewna strona internetowa – że zamierzaliśmy włączyć w sprawę koreańską mafię, zrobić nalot na hotel i siłą doprowadzić do zwolnienia Arcybiskupa.

A naprawdę zadzwoniliśmy na policję, by spróbować przekonać ją, że mamy do czynienia z porwaniem. Ale gdy funkcjonariusze przybyli zobaczyć się z Arcybiskupem i spytali go, czy chce tu zostać, odpowiedział: „Jestem zmęczony. Nie mogę nigdzie iść. Muszę tu zostać”. I to była prawdziwa odpowiedź. I takim widziałem go po raz ostatni.

Arcybiskupowi nie pozwolo już nigdy widzieć się z żadnym katolikiem Tradycji. Nigdy. Nikt, kto próbował się z nim jeszcze kiedykolwiek zobaczyć, nie dostał na to pozwolenia.

Mówią, że pojednał się z Kościołem [tzn. ze strukturą Novus Ordo]. Nie wierzę w to, bo mówił mi wiele razy: „Nie wyrzeknę się tego zadania, jakie Bóg przede mną postawił”. Oto człowiek, który wiedział, że jego ojciec w swej wierności Wierze oddał swoje życie; na cmentarz zaprowadził go Ho Chi Minh w roku 1942 albo ’43. Ojciec Arcybiskupa odmówił bowiem wyrzeczenia się wiary i służenia Ho Chi Minhowi. Nie chciał wyrzec się swojego cesarza; nie chciał służyć Ho Chi Minhowi. Został żywcem pogrzebany, razem z najstarszym bratem Arcybiskupa. [W rzeczywistości z rozkazu komunistycznych władz rozstrzelano brata Arcybiskupa. Jego Ojciec, Ngô Đình Khả, zmarł koło roku 1925]. Arcybiskup wiedział jak się poświęcić; wiedział też, że nie może zrezygnować ze swojej postawy.

Pojawiają się sugestie, że podpisał dokument jednający go ze watykańskimi modernistami – był nawet kiedyś publikowany w internecie – Arcybiskup siedzi na tym zdjęciu z radosnym wyrazem twarzy i ma przed sobą kartkę; wygląda na to, jakby ją podpisywał. Nikt nigdy nie był w stanie przedstawić tego dokumentu, choć wzywałem do jego przedstawienia. Nigdy nie został przedstawiony. Dopóki nie przedstawią tego dokumentu, nic nie przekona mnie, że Arcybiskup podpisał z nimi ugodę.

Moje osobiste doświadczenie wyniesione z kontaktu z Arcybiskupem jest następujące: postawa Arcybiskupa ukazywała, że Wiarę należy kochać całym naszym umysłem, całym sercem, z całej mocy. Kochamy Stwórcę jako naszego Pana i Boga. Idziemy do Ojca; idziemy za Jego głosem. Ofiarujemy Mu się jak Chrystus. I niezależnie od tego, co nam się w życiu przytrafi, nie schodzimy z tej drogi, którą Bóg nam wyznaczył jako pasterzom, kapłanom, rodzicom, dziadkom. Pamiętaj o swoim posłannictwie i bądź mu wierny. Czasem sytuacja może wymknąć ci się spod kontroli, ale trzymasz się wiernie swego posłannictwa, swego powołania, które otrzymałeś od Boga. Moim zdaniem na tym polegało życie Arcybiskupa Thuca. Oto historia jego życia i inspiracja dla nas.

Serdecznie dziękuję wszystkim za uwagę. Proszę teraz o modlitwę na intencję Arcybiskupa.

Tłum. Fidelis Zagurski

_______

* Tytuł pochodzi od redakcji Martyr.pl

** przytyk tłumacza (z uśmiechem i miłością).

Tytuł nagrania umieszczonego w Internecie brzmi: Arcybiskup Thuc – wielki człowiek (Archbishop Thuc, A Great Man)

Źródło.